Jarosław Kaczyński zapowiedział w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” konieczność renegocjowania unijnych traktatów i potrzebę stworzenia silnej europejskiej konfederacji, zajmującej się sprawami zagranicznymi i obronnością. Przez opozycję oraz znaczną część komentatorów jego pomysły zostały wyśmiane. Ryszard Petru wystąpił nawet z tezą, że Kaczyński chce Polskę z Unii Europejskiej wyprowadzić.
Dotychczasowej europejskiej polityki PiS nie można opisywać w kategoriach superlatywów. Referendum w Wielkiej Brytanii i przyszły Brexit podkopały jej i tak słabiutkie fundamenty. Retoryka polskiego rządu, czy mu się to podoba czy nie, plasuje go w jednym rzędzie z tymi, którzy chcieliby zniszczenia Unii Europejskiej – jak Marine Le Pen, której dojścia do władzy we Francji Kaczyński tak się obawia. Na potrzeby wewnętrzne – którym polityka zagraniczna podporządkowana jest jak chyba nigdy wcześniej – polski rząd robi wszystko, żeby znaleźć się poza europejskim głównym nurtem i zapracować na miano niekonstruktywnego partnera, z którym pole wspólnych interesów i wypracowania potencjalnych rozwiązań jest niemal żadne.
Polska, pozbawiona siły Wielkiej Brytanii, która w Unii funkcjonowała na specjalnych prawach, szczególnie od czasu ogłoszenia przez Camerona referendum, może być w Unii wraz z Węgrami izolowana jako główny hamulcowy UE. Z czego Orban świetnie sobie zdaje sprawę i już zaczyna się od polskiego stanowiska dystansować W niektórych sprawach, takich jak przymusowe kwoty imigrantów, sprzeciw wobec stanowiska Brukseli, zwłaszcza „nowych” krajów członkowskich, jest powszechny. W innych, jeśli duże kraje UE dojdą do porozumienia nasza możliwość manewru będzie niewielka – a nie wszędzie będzie można grozić użyciem polskiego weta, na co apetyt miałby Jarosław Kaczyński, zapowiadając, że chciałby, żeby większa ilość decyzji w Radzie Europejskiej była głosowana na zasadzie konsensusu.
W przeciwieństwie do polityków opozycji i licznych komentatorów, wyczuwających okazję do wykorzystania organicznej nieufności PiSu wobec „lewackiej UE” nie dezawuowałbym jednak z góry jakiejkolwiek próby przeformułowania europejskiej polityki PiSu. Potencjalne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii, a nawet samo przegrane przez zwolenników Remain referendum, generuje dla nas – Polaków i Europejczyków, tak wiele negatywnych skutków, że zwykła gra partyjna nie powinna mieć w dyskusji na ten temat zastosowania. Chodzi o dalszą przyszłość Europy jako przestrzeni pokojowego rozwoju i współpracy i związane z tym najbardziej fundamentalne polskie interesy.
Prawdopodobny, choć wcale jeszcze nie pewny Brexit (zdecyduje o tym parlament, najprawdopodobniej wyłoniony w nowych wyborach, których osią będzie pytanie, czy Wielka Brytania głosując w referendum za Leave nie popełniła tragicznego w skutkach błędu, opartego na fałszywych przesłankach) oznacza przede wszystkim, że dotychczasowy sposób funkcjonowania Unii jest nie do utrzymania. Dla eurosceptyków to sygnał, że „Bruksela” za bardzo się wtrąca i trzeba ograniczyć jej prerogatywy, dla federalistów to impuls do zacieśnienia integracji, niemal wszyscy mówią o demokratyzacji UE, m.in. Włochy, Francja i niemieccy socjaliści chcą zacieśniania współpracy w strefie euro, pójścia w kierunku wspólnej polityki fiskalnej i euroobligacji, Angela Merkel i jej partia są nastawieni sceptycznie. Sprzeczne oczekiwania w różnych państwach członkowskich czynią myślenie o poważnych zmianach traktatowych (wymagających w niektórych krajach zatwierdzenia przez referenda) życzeniowym, choć nie należy wykluczać, że Brexit może być kryzysem, który sprawi, że wczorajsze utopie staną się rzeczywistością jutra.
W takim kontekście należy rozważać propozycje postawione przez lidera obozu rządzącego, jedynej osoby, która może dokonywać strategicznych wyborów, a także potencjalnie, strategicznych wolt, w polityce polskiego rządu. Polska nie może być niema w dyskusji o przyszłej instytucjonalnej architekturze Unii. Dobrze, że Kaczyński doszedł do wniosku, że kibicowanie na poboczu połączone z daleko idącą krytyką na potrzeby wewnętrzne nie wystarczy. Niestety jego życzenia pod adresem przyszłej Unii przypominają marzenie senne eurosceptyka wymieszane z koszmarem federalisty. I na odwrót.
Podstawowym błędem popełnianym przez Kaczyńskiego jest odrzucanie wspólnotowego wymiaru Unii. Mówiąc najprościej, jeśli decyzje, tak jak dziś, podejmowane będą przede wszystkim w wymiarze międzyrządowym wygrywać będą najsilniejsi, czyli przede wszystkim Niemcy, na punkcie których lider PiS zdaje się mieć prawdziwą obsesję. Jedną z przyczyn, dla których kraje takie jak Francja czy Włochy pragną bliższej integracji politycznej jest to, że naga siła RFN wynikająca z potęgi gospodarczej przekłada się dziś bezpośrednio na wymiar polityczny funkcjonowania strefy euro, ale też szerzej całej UE. Przykładem jest faktyczne zarządzanie Grecją przez Berlin, za pośrednictwem Trojki oraz narzucanie przez te same instytucje pod dyktando Merkel warunków funkcjonowania peryferyjnych gospodarek krajów strefy euro zagrożonych przez niewypłacalność w związku z wysokim oprocentowaniem ich długów. Wspólna polityka fiskalna połączona z wymiarem politycznym dałaby możliwość ograniczenia ortodoksyjnie oszczędnościowej polityki Berlina pozwalając krajom południa Unii na bardziej elastyczną politykę. Kluczowy jest przede wszystkim fakt, że dopiero we wspólnotowym wymiarze UE, o ile równolegle nastąpi demokratyzacja jej instytucji, jest możliwy jej wymiar polityczny, który jednocześnie nie będzie sprowadzał się do definiowania polityki UE przez kraje skupione wokół Niemiec (coraz rzadziej Francja występuje tu jako niezależny podmiot), z ewentualną możliwością blokowania jej przez mniejsze państwa. Wypadnięcie z tego grona Wielkiej Brytanii, która samomarginalizując się w UE jednocześnie hamowała jej integrację oznacza, że centrum decyzyjne jeszcze bardziej przesunie się w stronę Berlina.
Strefa euro wymusza na jej członkach dalszą integrację społeczno-gospodarczą. Tak znienawidzona przez niemiecką opinię publiczną „unia transferowa” w zasadzie stała się już faktem. Rzecz w tym, że rozwiązania prawne nie nadążają za rzeczywistością lub są, jak np. unia bankowa wymuszana przez kryzysowe okoliczności. Dla Polski stawianie oporu pogłębiającej się integracji społeczno-gospodarczej będzie coraz trudniejsze. Istnieje zagrożenie, że wobec nieobecności w debacie Londynu lansowane przez Francuzów i zyskujące na popularności pojęcie „dumpingu socjalnego”, które ma prowadzić do wymuszania zwiększania socjalnych benefitów w nowych krajach członkowskich celem obniżenia ich konkurencyjności, będzie generować napięcia między nami i krajami „Starej UE”. Paradoksalnie, z punktu widzenia niechęci PiSu do Komisji Europejskiej, to właśnie ona stanęła po naszej stronie w sporze o płace minimalne dla pracowników firm przewozowych. To także na Komisję możemy liczyć w sporze z Niemcami w sprawie łamiącego zasady unijne Nord Streamu 2. Komisja staje po stronie reguł – często przeciw państwom członkowskim, dlatego jest tak wdzięcznym kandydatem na chłopca do bicia. Można krytykować język „eurokratów”, ale reguły potrzebne są słabym – a do takich krajów wciąż zalicza się Polska.
Być może staniemy przed wyborem czy, jak dotychczas, blokować pogłębioną integrację strefy euro, ale płacić cenę w postaci wprowadzania części rozwiązań na szczeblu całej Unii, czy też pogodzić się z tym, że strefa euro będzie powoli stawać się środkiem ciężkości, z własnym wymiarem politycznym i postępującą harmonizacją w kolejnych obszarach, za to kraje Unii Europejskiej będą się cieszyć większą autonomią w dziedzinie ich modeli społeczno-gospodarczych, co bez wątpienia byłoby dla Polski na tym etapie jej rozwoju opłacalne (o ile PiS nie zniszczy tego modelu sprowadzając nas na drogę Hiszpanii i Grecji). Może to jednak oznaczać w przyszłości daleko idące spadki w funduszach unijnych dostępnych dla krajów spoza strefy euro. Być może ceną za wycofanie się z części polityk, np. środowiskowej będzie częściowe ograniczenie i tak dalekiego od doskonałości wspólnego rynku usług. Pytanie czy w przyszłej Unii gdzie do głosu w kolejnych krajach dochodzić będą eurosceptycy będzie wciąż miejsce na wolność przepływu osób, czy też kraje bogate uznają, że choć ekonomicznie opłacalna, imigracja wewnątrzunijna z krajów dawnego bloku socjalistycznego kosztuje je zbyt wiele politycznie.
Powracanie przez Kaczyńskiego do idei europejskiej armii wygląda na grę – zgłasza on postulaty, o których wie, że nie mogą być spełnione. Idea, żeby „europejska konfederacja” zajmowała się polityką bezpieczeństwa i zagraniczną oznacza, że najistotniejsze aspekty suwerenności – armia i polityka międzynarodowa – staną się domeną w pierwszej kolejności unijną. Trudno wyobrazić sobie koordynowanie jej w ramach konsensusu potrzebnego w Radzie Europejskiej. Nie wiadomo też jaką rolę miałby mieć Prezydent tej rady, wyłaniany przez wybory regionów UE. Do użycia armii potrzeba woli politycznej – podmiotu, który jest w stanie taką decyzję podjąć. Dziś takiego europejskiego demosu nie ma i szybko nie będzie. Żeby go wytworzyć potrzeba by lat edukacji i przede wszystkim determinacji państw narodowych do tego, żeby jak najintensywniej się integrować. Jeśli nie ma dziś chęci do solidarności finansowej z innymi państwami członkowskimi tym bardziej nie będzie jej kiedy pojawi się potrzeba solidarności krwi. Ta niechęć Europejczyków, w tym niestety także Polaków, do stawania „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” jest nota bene, jednym z największych, geopolitycznych problemów przed jakim stoi nasza część świata, w tym taki kraj frontowy jak nasz.
Polska nie będzie w stanie zastąpić Wielkiej Brytanii z jej wyjątkową polityczną i dyplomatyczną postimperialną tradycją, międzynarodowymi powiązaniami i wciąż relatywnie dużym potencjałem. Ale bardzo wiele elementów brytyjskiej (to nie znaczy torysowskiej w wydaniu Camerona) wizji Europy jest wciąż wartych obrony: Europy otwartej na wymiar atlantycki, posiadającej swój wymiar geopolityczny, ale będącej w bliskim sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Unii niewykluczającej dalszego rozszerzenia, nieufnej wobec rosyjskiego autorytaryzmu, prowadzącej politykę opartą nie tylko na prostym rachunku korzyści i strat, ale również wartości. Europy zintegrowanej gospodarczo, ale nieprzeregulowanej, pokładającej wiarę w indywidualną zaradność i przedsiębiorczość. Polska, której położenie geograficzne i doświadczenia historyczne znajdują się na antypodach brytyjskich, powinna tę wizję Unii otwartej zewnętrznie i wewnętrznie uzupełnić o istotny wymiar instytucjonalnej integracji, silnie zakotwiczającą Polskę w europejskim centrum.
Rzeczpospolita ma bogatą tradycję współpracy między różnymi narodami w ramach politycznej wspólnoty. W historii Rzeczpospolitej zapisali się wybitni królowie, dla których polski był językiem obcym. Polska hołdowała międzywyznaniowej tolerancji, wartościom republikańskim, na długo zanim przyjęły się one w absolutystycznej, targanej religijnymi wojnami Europie Zachodniej.
Polska powinna też pamiętać, w przeciwieństwie do wielu państw członkowskich UE, jakie zagrożenia wiążą się z dysfunkcyjnym modelem zarządzania taką wielonarodową unią, jak łatwo mogą rozsadzić ją partykularne interesy niezrównoważone silną (i prawomocną) władzą centralną. Polska zbyt dobrze poznała konsekwencje, z najtragiczniejszymi włącznie, tchórzliwej polityki zaniechań w obliczu egzystencjalnych wyzwań. Na peryferiach koszty błędów popełnianych przez centrum były częstokroć wielokrotnie większe – wystarczy porównać sytuację Polski i Francji w trakcie i po II wojnie światowej. My nie tylko nie mamy prawa do popełnienia błędu, ale nie mamy prawa pozwolić na niego naszym sojusznikom. Unikalna, choć daleka od doskonałości, konstrukcja Unii Europejskiej oznacza, że naszą europejską współzależność możemy wreszcie w znaczącym zakresie kształtować bez użycia siły – choć oczywiście nie jednostronnie.
Unia, wbrew opinii tzw. „eurorealistów” to nie tylko prosta gra interesów (choć oczywiście ona, wbrew rojeniom idealistów, również jak najbardziej ma miejsce). Historia europejskiej integracji, wyrosłej na marzeniu „nigdy więcej wojny”, pod amerykańskim parasolem w obawie przed radzieckim zagrożeniem, otwarcie się na kraje spoza żelaznej kurtyny, wolny przepływ ludzi, otwarcie granic, szacunek do umów i reguł państwa prawa – to wszystko ma wymiar polityki opartej na doświadczeniach wykraczającej poza zwykłą grę sił. Unia w znacznej mierze dzięki mechanizmom decyzyjnym, takiej gry mocarstw, prowadzącej do fatalnych konsekwencji, miała właśnie uniknąć.
Polscy decydenci mogą nie czuć się Europejczykami. Więcej, mogą Unię traktować w sposób wyrachowany, podobnie jak ich brytyjscy frakcyjni koledzy z europarlamentu. Jednak muszą uświadomić sobie, że nawet czysto cyniczne używanie języka europejskich wartości na użytek zewnętrzny po prostu się opłaca. Mogą potraktować to jako swoisty zakład Pascala – zakład, w którym stawką jest polska przyszłość. PiSowi, w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, nawet pozorowana proeuropejskość (nie w dziedzinie znienawidzonego przez prawicę „genderu”, ale bycia konstruktywnym krajem w unijnych porozumieniach) także opłaci się w polityce na użytek wewnętrzny, może przysporzyć nowych zwolenników, zbić argumenty tych, którzy dostrzegają ambiwalencję wobec unijnego projektu wielu polityków partii rządzącej.
Dziś, kiedy Bruksela ma dużo poważniejsze zmartwienia niż łamanie zasad państwa prawa przez polski rząd, możliwość włączenia się na serio do debaty o przyszłości Unii przez PiS ma szanse większe niż kiedykolwiek. Z pewnością rządy eurosceptyczne będą słuchane dziś uważniej niż jeszcze miesiąc wcześniej. Ważne, żeby tej okazji nie zmarnować do wygłaszania niekonstruktywnych połajanek i stawiania europejskich partnerów do kąta. Pora, żeby pisowska dyplomacja wreszcie dorosła i brała przykład z Orbana, który potrafi skutecznie rozgrywać swoją grę, mimo że jego polityka jest co najmniej równie co pisowska sprzeczna z unijnymi liberalno-demokratycznymi wartościami.
Przyszły kształt Unii Europejskiej to sprawa o pierwszorzędnym dla Polski znaczeniu. Polski rząd ma okazję, żeby wykazać, że jest do tej partii przygotowany.